Crisstimm

 
Katılım: 14.12.2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Sonraki seviye: 
Points needed: 172
Son oyun

Kostek (część czwarta)

Sobotni poranek nastroił Olgę optymistycznie. Nuciła pod nosem melodię, którą ostatnio, wiele razy słyszała dochodzącą z pokoju Julki. Krzątała się po kuchni z uśmiechem, co chwilę zerkając w stronę ekspresu do kawy, w oczekiwaniu na aromatyczny napój. Reszta rodziny jeszcze pogrążona była we śnie.
Kubek napełnił się kawą i Olga z westchnieniem zadowolenia postawiła go delikatnie na kuchennym stole. Miała zamiar usiąść, by delektować się gorzkawym smakiem naparu i spokojem ciszy, gdy wzrok jej przykuło ubrudzone krzesełko najmłodszego synka. Przymknęła oczy - nie widzę tego - jednak obowiązkowość wzięła górę i kobieta podreptała do kuchennego zlewu po ścierkę. Wracając rzuciła spojrzenie w kierunku ogrodu za oknem.
Mąż dotrzymał słowa i już jakiś czas temu z posesji wywiezione zostały drażniące kamienie. Zostały po nich wgłębienia, wypełniające się przy każdym, nawet najmniejszym, deszczu mętną, śmierdzącą wodą. Zakątek ogrodu omijany był przez domowników, ale też zauważyć można było, że również przez ptaki i kota sąsiada. Olga przystanęła, coś jej w tym krajobrazie za oknem nie pasowało. Podeszła bliżej, zapominając o ubrudzonym krzesełku. Na skraju ogrodu, na granicy dobrej widoczności, zlokalizowane było owo tajemnicze błoto, porosłe chwastami i niepospolicie wysoką i zdziczałą trawą. Jednak to nie wybujała roślinność przykuła wzrok Olgi, ale... ogromny, połyskujący w świetle porannego słońca, leżący tuż przy brzegu kałuży, głaz.
- Roooobert - chciała wykrzyczeć imię męża, ale z jej ust wydobył się jedynie chropowaty skrzek. Ściereczka wypadła z ręki.

- Uspokój się - Robert wszedł za nią do kuchni i bezwiednie podniósł leżącą na podłodze ścierkę - coś ci się przewidziało...
- Tak? Przewidziało? To popatrz! - Olga z gestem triumfu wskazała mu widok za oknem.
Robert wpatrywał się bez słowa, minęło dobre pięć minut zanim odwrócił się od okna z wyrazem oszołomienia na twarzy.
- I co kochany? Masz jakiekolwiek pojęcie skąd to się tam znalazło? Dokąd go dałeś wywieźć, że wrócił?
Nie odpowiedział, jedynie patrzył na nią z wyrzutem, jakby mówił: obudziłaś mnie w sobotni poranek i postawiłaś przed zagadką, na którą nie umiałbym odpowiedzieć nawet w poniedziałkowe popołudnie.
- Przecież ten kamień musi ważyć ze sto kilo! Jak się tu znalazł? Przywędrował? Przyleciał? Co to ma być? Głupi żart? Groźba? Przestroga? No co? Co to jest?! No, powiedz coś!
- To twoja kawa? Mogę łyka? - wziął kubek z wystygłym już napojem i wypił do dna.

Julka o powrocie kamienia nie dowiedziała się wprost z wypowiedzi rodziców, ale wyczytała z ich zachowania, z pełnych wyrzutów spojrzeń mamy i dziwnie niepewnego zachowania ojca. Od razu wyczuła pełną napięcia atmosferę i od razu do głowy przyszło jedno słowo wyjaśnienia: Kostek.
Od jakiegoś już czasu nie pojawiał się w ich życiu, od pamiętnego nie tylko dla Tymoteusza spotkania pod szkołą, nie naruszył spokoju ich rodziny, jednak wciąż czaił się niczym cień w słonecznym pokoju, a zagadkowa postać towarzyszącego mu mężczyzny potęgowała tajemniczość. Niepisaną umową starali się od tamtego dnia nie poruszać tego tematu. Teraz wraz z pojawieniem się kamienia do domu wróciła nerwowość i nastrój grozy. Robert z Olgą odbyli cichą naradę w swoim pokoju, gdy wyszli poprosili Julkę o opiekę nad braćmi, w razie gdyby się zbudzili i wyszli do ogrodu.
Julia stanęła przy oknie i patrzyła jak ostrożnym krokiem kierują się w tamto miejsce. Robert podszedł do samego kamienia, ale jego żona przystanęła w odległości dwóch kroków i stamtąd coś tłumaczyła, żywo gestykulując.
- Szydzi z nas -wymamrotała Julka pod nosem.
- Kto?
Dźwięk głosu podziałał na jej napięte nerwy jak wystrzał z pistoletu, dziewczynka podskoczyła.
- Tymek!
- Co się dzieje? Czemu starzy włóczą się od rana po ogrodzie?
- Wrócił...
- Kto? - Widać było jak krew odpływa z jego twarzy. - Kostek?
- Nie, kamień.
- Jaki kamień? Nie rozumiem... - podszedł bliżej okna. Robert swoją postacią zasłaniał dziwne znalezisko, ale jakby na życzenie chłopca odsunął i ten dostrzegł zarys ogromnego głazu leżącego na swoim dawnym miejscu tuż przy błotku.
- Ja pierdzielę! - wysyczał Tymek.
- Nie przeklinaj - upomniała go siostra, bezwiednie naśladując matkę.
- Myślałem, że to już koniec.
- Wszyscy tak myśleliśmy.
- Co teraz, Ju?
- Nie wiem... Musimy... Bądź czujny i obserwuj, czy nie zauważysz gdzieś przy domu albo pod szkołą tego oszołoma, Kostka.
Zanim zdążył odpowiedzieć wrócili rodzice. Oboje mieli zmartwione miny i napięcie w oczach świadczące o burzliwej rozmowie, jaką musieli stoczyć w ogrodzie.
- Cześć Tymek - z wesołego powitania ojca wyzierała sztuczność.
- Co zrobicie z tym cholerstwem? - Julia bez ogródek przeszła do rzeczy.
- Wywieziemy raz jeszcze, zasypiemy... Nie martwcie się - Olga uprzedziła odpowiedź męża.
- Jest źle - szepnęła dziewczynka do ucha brata - nie zwróciła uwagi na "cholerstwo".

Kamień lśnił jadowicie pośrodku pokoju, śmiał się ze mnie i szydził. Przylgnęłam do ściany, mimo iż jej zimny i wilgotny dotyk napawał obrzydzeniem. Muszę przedostać się do okna, muszę stąd uciec. Muszę! Robię dwa kroki przed siebie. Głaz nadyma się z zadowolenia. Dwa następne. Widzę jego zadowolenie. Upaja się moim strachem. Przywołuje mnie. Zaraz wpadnę w pole jego przyciągania. Cofam się pod ścianę. Ratunku!

Tymoteusz leżał w swoim łóżku, próbując zasnąć, mijała chwila za chwilą, a sen nie nadchodził. Jutro sprawdzian z matematyki i jeśli nie będzie wyspany, na sto procent zawali go. Przewrócił się na drugi bok. Co mówiła mama? Co jest dobre na sen? Liczenie baranów? Jakich baranów? Dlaczego akurat baranów? Przewrócił się na drugi bok. Gorąco. Zrzucił kołdrę. Cisza. Wszyscy już dawno śpią. Jeden baran, drugi baran... Początkowo nie zwrócił uwagi na dźwięk. Dom czasami wydawał różne odgłosy, skrzypiał, bulgotał rurami, poświstywał cichutko. Jednak ten dźwięk był inny. Chropowaty, natarczywy. Tymek poczuł jak jego mięśnie sztywnieją. Odgłos nasilał się. Dochodził z okolic okna albo tuż zza niego.
Zimno.
Naciągnął kołdrę mocno na głowę, owinął się w jej miękki kokon. Dźwięk zredukowany został do przytłumionych, delikatnych odgłosów.
Owinął się jeszcze szczelniej. Zacisnął oczy. Szósty baran, siódmy... Sen ulitował się nad nim. Usnął tak szybko, że nie usłyszał, jak dźwięk powtórzył się w bogatszej tonacji i od chrobotania i tarcia przeszedł w pisk jaki wydobywa się, gdy intensywnie pocieramy czymś o szybę.

Wywózkę kamienia Robert postanowił przypilnować osobiście i wziął wolny dzień w pracy. Umówił w firmie, z której usług korzystał już wcześnie półciężarówkę i dwóch ludzi do pomocy. Zły był, bo to niepotrzebnie roztrwonione pieniądze, podczas gdy potrzebne były na inne prace w domu. Nieruchomość okazała się być niezwykle wymagającą skarbonką. Chociaż poprzednia właścicielka wykonała szereg modernizacji, wciąż wiele rzeczy szwankowały lub po prostu brakowało ich. Piec centralnego ogrzewania zawodził i Robert planował zakup nowego na przyszłą wiosnę, część wyposażenia łazienek nie nadawała się do dalszego użytku, a okna wręcz "błagały" o wymianę. Chociaż stolarka była stara i drewniana, wydawała im się solidna i sprawna, jednak w domu panowały przeciągi i wytwarzały się dziwne korytarze zimnego powietrza. Tak, stanowczo nie było na rękę "wyrzucać" gotówkę na prace w ogrodzie.
Przed domem zatrzymał się zamówiony samochód i wysiadło dwóch ludzi. Robert wyszedł przed dom, naprzeciw im.
- Dzień dobry. Panowie, bez zbędnych wstępów, pokażę wam, o co mi chodzi. Chodźmy do ogrodu.
Poszedł przodem, wskazując ręką odległy zakamarek posesji.
Jeden z robotników młody chłopak z włosami uczesanymi w kucyk, zaraz ruszył w jego ślad, drugi, niski mężczyzna po pięćdziesiątce, głośno smarknął i splunął pod nogi zanim podążył za nimi.
- Diabelskie miejsce.
- Co pan powiedział - Robert zatrzymał się i odwrócił.
Tamten zamruczał coś niezrozumiałego pod nosem.
- Proszę powtórzyć.
- A co tu gadać, wszyscy wkoło znają historię przeklętej parceli.
- Mówi pan o moim domu?
- Mówię o tym tu miejscu - robotnik zakreślił ręką okrąg.
- Zaraz, zaraz... bo to bardzo ciekawe. Może pan coś bliżej?
- Może i mogę, co mi tam... Wszyscy wkoło wiedzą, że tu kusi od dawien dawna, dużo wcześniej zanim stary Breitz rodziców pomordował. Postawi szef piwo, to opowiem co wiem, ale nie tera, bo kierownik głowę urwie, że zbyt długo tu marudzim...
- Dobra panowie, zabieramy ten kamień, wrzucamy na pakę i wywozicie go jak najdalej stąd. Jutro natomiast czekam na zamówiony u was żwir i zasypiecie nim tamto błoto.
- Sie robi szefie.
Mężczyźni zabrali się do dzieła. Teren w tamtej części ogrodu był lekko podmokły, gliniasty, porosły bujną trawą pomieszaną z chwastami. Jednak przy samym błocie, przy którym leżał głaz dostrzec można było gdzieniegdzie placki gołej ziemi. Robotnicy próbowali dźwignąć kamień, jednak był on zbyt ciężki dla nich dwóch.
- Nie macie żadnych narzędzi, żeby go wydobyć i przetransportować? - zdziwił się Robert.
- Panie, jakie znowu narzędzia do takiego cholerstwa? Dźwigniem go i tyle...
Robert pokiwał głową, ale długo się nie namyślając, podkasał rękawy i podbiegł im pomóc. Wytężyli siły. Skała faktycznie była bardzo ciężka. W dodatku podmokłe podłoże jakby wciągało ją wgłąb siebie.
- Heeeeej hooooo - wykrzyknął ten z kucykiem i znów wytężyli wszystkie siły. Tym razem się udało. Drgnęła i z głośnym cmoknięciem oderwała od podłoża. Wydobyli kamień, unieśli na wysokość podudzia i drepcząc małymi krokami skierowali w stronę półciężarówki.
- Trzymajta dobrze chłopy... - stękał starszy z robotników.
Czy winę za to co się wydarzało ponosi śliski placek gliniastej ziemi, który akurat znalazł się pod ich nogami, czy nierównomierne rozłożenie ciężaru, czy też sam głaz wyślizgnął się im z rąk, nie wiadomo? W jednej chwili noga starszego mężczyzny zgięła się w pół w kolanie, błyskawicznie pociągając go w dół, a wraz z nim brzemię, które dźwigali. Najpierw do uszu Roberta dobiegł obrzydliwy, głuchy plask, a po chwili straszliwy wrzask, pełen bólu. Rzucili się na pomoc i dosłownie odrzucili jak piłkę, przygniatający go ciężar. Krzyki bólu poszkodowanego mieszały się z ich pokrzykiwaniami strachu. Młody robotnik z kitką dziwnie piskliwym głosem biadolił. Robert drżącymi palcami próbował sprawnie wystukać numer pogotowia.
- Pogotowie? Proszę natychmiast o ambulans pod adres... Wypadek. Tak...
Z domu, wywabiona hałasem wybiegła Olga, z małym Patrykiem na rękach.
- Boże Święty! Co tu się dzieje?! Robert, rany boskie, krew, szybko trzeba ściągnąć pomoc.
- Cicho bądź, właśnie to robię. Idź do domu, nie stój tu z dzieckiem! Brakuje, żeby tu jeszcze Tymek z Julką przylecieli. Nie, przepraszam to do żony mówiłem... Co? A tak...
Odwrócił się od Olgi, uklęknął przy rannym mężczyźnie.
- Co cię boli? Gdzie boli?
- Noga... cholera jak boli!
- Mówi, że coś z nogą. Nie, nie wiem jakie obrażenia... krew, chyba kość strzaskana, ale ja przecież nie jestem lekarzem, nie znam się. Proszę, pospieszcie się.
- Może trzeba mu zatamować krew? - Olga wciąż stała nad nimi.
- Kobieto, przecież nie wiemy czy nie zaszkodzimy mu bardziej, a lekarz będzie lada moment.
- Ale on może się wykrwawić!
- Olga! Ja cię proszę, idź do domu!
Na poparcie jego słów mały Patryk zaniósł się płaczem i dołączył do pojękiwania rannego mężczyzny i biadolenia chłopaka z kitką.
Żona odwróciła się na pięcie, ale wcześniej posłała mu spojrzenie, które obiecywało, że drogo zapłaci za takie potraktowanie.
W oddali pojawił się narastający odgłos alarmu karetki pogotowia. Robert podniósł się kolan.
- Czuwaj nad nim - rzucił w stronę młodszego z mężczyzn i pobiegł nakierować sanitariuszy.

Dalej wydarzenia potoczyły się szybko. Rannemu zabezpieczono nogę, wstępnie opatrzono, delikatnie usadowiono go na noszach i zaniesiono do ambulansu. Gospodarz domu towarzyszył im, relacjonując, jak doszło do wypadku. Poszkodowany robotnik przestał jęczeć, złapał Roberta za rękę i przyciągnął.
- Szefie, mówiłem że to przeklęte miejsce, lepiej zabieraj rodzinę i wyginaj stąd w te pędy.