Crisstimm

 
Katılım: 14.12.2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Sonraki seviye: 
Points needed: 172
Son oyun

Grimbald Wspaniały i południca


Chyba każdym wstrząsnęłoby od czubka głowy, poprzez pępek, po same pięty, gdyby spotkało go to, co Grimbalda Wspaniałego, w czwartek o osiemnastej. Mianowicie, w tej godzinie przedwieczornej nawiedziła go południca Justyna. Przyszła w szacie bielonej i przaśnej, z nogami bosymi, warkoczem na wpół rozpuszczonym, oczyma skromnie spuszczonymi. Stanęła przed chatą z miną adwentową, w wianku ze zbóż dorodnych, w wieku wskazującym na rozkwit w kierunku macierzyństwa i spojrzeniu znamionującym myśli dojrzałe niczym złoto kłosów. W ręku trzymała tajemniczy przedmiot owinięty płóciennym workiem.
Wyjrzał Grimbald przez okienko i oniemiał. Piękna była i straszna zarazem.
W pierwszej chwili chciał nawet krasnolud przywołać żonę na pomoc, ale przypomniał sobie, że jest jak Kevin - sam w domu.
- Czego? - zawołał brawurowo Wspaniały zza okiennic.
Uśmiechnęła się do niego niczym Mona Lisa i przysiadła na ławeczce pod wiśnią przy chacie, ręką wskazując wolne miejsce obok.
Patrzył krasnolud na jej bladą piękność i choć podziw go brał, niczego nie rozumiał. Po kiego licha przyszła do niego z tą urodą renesansowej Madonny, bieloną szatą sięgającą na wpół łydki i warkoczem nie do końca zaplecionym.  W dodatku przyszła w godzinie zupełnie nieprzystającej do czasu urzędowania południc.
- Grimbald Wspaniały? - Zaszemrały jej usta bladoróżowe.
- Jamci to, we własnej osobie - po chwili wahania odpowiedział krasnolud i po tym akcie odwagi poczuł się niczym najfajniejszy książę z bajki, ewentualnie błędy rycerz.
Ta oto bladziuteńka, choć bynajmniej nie asteniczna, gołąbeczka znała jego imię i przydomek. Ta oto gołąbeczka, stoi przed nim z niemą prośbą w oczach i tajemniczym przedmiotem w ręku.
Wyszedł na próg, odgarnął cień znad czoła, ruchem równie płynnym jak niegdyś grzywkę i zatupał  z radości ze spotkania tej oto gołąbeczki oraz  podziwu dla swojego junactwa. Piękna i straszna dziewoja przybyła akurat, gdy Grimbaldowa wyszła na spotkanie koła "Aktywnie Działających Niemodyfikowanych i Afirmujących Życie Kransoludek" (w skrócie ADNiAŻK). Pierś zafalowała Wspaniałemu, a w koniuszkach uszu poczuł przyjemne drżenie.
Szmer z ust południcy zabrzmiał równie donośnie niczym jubileuszowa przemowa wąsatej teściowej krasnoluda Orsyta Miętowego, tyle, że dużo bardziej zrozumiale.
- Poczęstujcie gospodarzu napitkiem.
- Zakwas będzie godzien takiej osoby?
- Będzie...
Południca przygładziła pszeniczne włosy nad bladym czołem bez jednej zmarszczki, uniosła błękitne oczęta i już, już się zdawało, że się uśmiechnie, jednak kąciki ust nie drgnęły ani o milimetr ku górze.
Grimbald pędem, o jaki podejrzewał się jedynie w marzeniach, gdy zdobywa Paupellę Niezdobytą, pobiegł do kuchni po kubek zakwasu domowej roboty. Wrócił niosąc go tak, by nie uronić ni jednej kropelki i podał z namaszczeniem gościowi.
Dziewczyna wargi umoczyła, a resztę wylała na glebę.
Rozdziawił w zdziwieniu gębę krasnolud i nie wiedział czy skląć ją, czy podziwiać. Postawił na drugie, bo dziewka dorodna, no i wiadomo - z południcą nie warto zadzierać.
- Do miasta mi trza gospodarzu, jednak nie zwyczajna jestem industrialnych zachowań.
- A po kiego licha, za przeproszeniem szanownej pani, rżanej babie miasto?
- Zakochałam się, a miłość nie wybiera, nie pyta, odpowiedzi nijakiej nie daje, jeno dech zatyka i do wzdychania nakłania.
Podumał chwilę nad repliką  Grimbald i doszedł do wniosku, że rżaną, jak resztę bab, nie ma co starać się zrozumieć i najbardziej stosownym wyjściem, będzie przytakiwać.
- Tak, to nawet logiczne.
Po chwili jednak dodał:
- Ale co ja mam z tym wspólnego?
- Mówią, żeś bywały w świecie i  biegle znasz municypalne zwyczaje.
Faktycznie, za młodu Grimbald przebywał niecałe trzy lata u stryja Oswalda Przygodnego, w wielkiej aglomeracji miejskiej, gdzie pobierał nauki ze szkół wszelakich i różnorodnych. Ponieważ niezbyt te szkoły leżały Grimbaldowi na sercu, a i on szkołom był ością w gardle, ich przyjaźń kończyła się równie szybko, co niesatysfakcjonująco dla obu stron. I tak kształcił się Wspaniały na ekonomistę, kucharza, psiego fryzjera, kuglarza oraz kasjera walutowego, a nawet do czego się niezbyt chętnie przyznawał, zrobił przyspieszony kurs tancerza egzotycznego.
- Prawda, liznęło się w życiu tego i owego z niejednego garnczka. Jednak powiem ci, żem nigdy południcy w mieście nie uwidział. Jesteście, bez obrazy, wieśniaczka i nijak wam do miejskich klimatów.
- No przecież wiem - westchnęła południca Justyna - i dlatego szukam ratunku u kogo się da, a w pierwszym rzędzie u ciebie.
Wspaniałość Grimbalda błyskawicznie nabrzmiała w duszy i wyparła z niej przynajmniej ze trzy zastarzałe kompleksy, gnieżdżące się w zakamarkach.
- W takim razie zapodawaj romantyczną historię.
- To było tak; jakieś dwa tygodnie temu szłam sobie w południe do pracy. Normalny, letni dzionek; duchota, bezwietrznie i gorąco jak na zapleczu w sklepie goblina Innocentego. Miałam w planach przyduszenie jakiegoś, dorodnego kosiarza, albo pracowitą żniwiarkę, albo choćby uprowadzenie małoletniego, pozostawionego bez opieki. Ostatnio nie wyrabiam planów i szef się mnie czepia, grożąc że wcieli w życie program motywacyjny, a wiadomo, co to oznacza...
- Co? - Zapytał Grimbald, bo pojęcia nie miał, co może oznaczać program motywacyjny dla rżanej baby, co to ogałaca z przytomności ludzi pracujących na polu, przyprawia o ból głowy osoby ucinające drzemkę w słońcu i porywa dzieci, pozostawione samotnie w pobliżu obszarów rolnych. Południce słynęły z tego, że uwielbiały zadawać ofiarom zagadki, a gdy te nie znały odpowiedzi, a na ogół nie znały, dręczyły je pioruńsko, a co bardziej gorliwe, jak głosiła fama, nawet uciszały forever.
Spojrzał na tajemnicze zawiniątko w rękach dziewczyny i głośno przełknął ślinę.
- Nie chcę cię zanudzać moimi problemami zawodowymi, chociaż każdy przecież wie, jak trudno dzisiaj o dobrą robotę. Otóż jeśli nie wykażę znaczącej poprawy w realizowaniu ambitnego harmonogramu zawodowego, to w ramach programu motywacyjnego, będę musiała wykonywać wyśrubowane, specjalnie dla mnie skonstruowane, dzienne normy, a także każdego poranka składać szefowi raporty z tego co dokładnie robiłam, gdzie i w jaki sposób szukałam i jakie zagadki mam przygotowane na zagajenia potencjalnych ofiar. Posuwa się nawet do tego, że każe mi przed sobą odgrywać zainscenizowane scenki zawodowe i poprawia mój modus operandi. Ech, szkoda gadać.
- Tak, takie czasy...U mnie też nielekko. Związki zawodowe gówno robią, a pracodawca to  ma porządnego krasnoluda w..
Ale południca Justyna nie miała ochoty słuchać o związkach zawodowych krasnoludów i pośpiesznie przerwała.
- Tak jak mówiłam, nie chcę przynudzać, przybyłam szukać rady i pomocy w kwestiach natury sercowo-zurbanizowanej.
Nie powiem, pochlebiło to mocno Grimbaldowi, ale też tęgo zaniepokoiło. Co jeśli nie zaspokoi oczekiwań południcy? Co jeśli wcieli jego osobę w wyśrubowany program motywacyjny dla rżanych bab?
Znów głośno przełknął ślinę i poczuł dojmujące pragnienie i suchość w gardle.
- No, ale jeszcze słowem nie wspomniałaś o wybranku.
- A tak, tak.
Zmarszczyła białe czoło i przymrużyła niebieskie oczęta.
- Przecudny on ci jest i ponoć ma małą gastronomię w mieście.
- Aha - wystękał krasnolud.
- Poznałam go w samo południe.
- To mnie zaskoczyłaś... - mruknął Grimbald.
- Żebyś wiedział - Południca lekko uniosła głos - to największa niespodzianka w moim życiu. Spał mój miły mieszczuch na skraju pola, niczym elfik w kołysce z drzewa lipowego i już, już miałam go przydusić, już miałam zakolebać jego świadomością, gdy... Sama nie wiem co we mnie wstąpiło? Szef by mnie zabił, gdyby dowiedział się, że taką okazję zmarnowałam. Usiadłam przy miastowym i czekałam, aż się obudzi. Jak on pięknie spał. Wiesz? Napatrzyłam się w życiu na wiele snów, ale nikt tak cudnie jak on nie fantazjował. Urzekł mnie. Słyszałam szum łanów, dojrzewanie ziarna, pękanie wysuszonej ziemi, szelest wiatru południowego... chyba po raz pierwszy w życiu zawodowym zdałam sobie sprawę, że prócz ofiary są jeszcze inne aspekty. A on spał... Weszłam w jego sen.
- To wy tak umiecie? - spytał zaskoczony Grimbald.
- Umiemy, ale nie bardzo lubimy. Sny to bagno. Wejdziesz w coś takiego i wciąga cię, wsysa, wchłania. Bleee... Oślizgłe pragnienia, mokre żądze, lepkie wspomnienia, przedziwnych marzeń cała fura, wszystko to wymieszane, powycinane, poskładane, pozlepiane. Bleee... Unikam tego. Ot, przysiadam, przyduszam i po sprawie, czasem zadam pytanie, gdy się gościu niespodzianie ocknie.

Nie spać w południe na łonie natury... samemu, zakonotował w notesiku pamięci, Wspaniały.
-  A on - kontynuowała Justyna - on, to dopiero umiał śnić. W każdym razie zakochałam się w tym śnie i w nim samym, tylko że.... że... on się obudził i wtedy...
- Co wtedy?
- Spojrzał na mnie jak na gówno Minotaura.
- Niee.
- Tak! Widziałam w jego wzroku zdziwienie, rozbawienie, zaciekawienie ale również wyższość miejskiej ogłady nad plebejską obyczajowością i... chyba nigdy tak bardzo się nie wstydziłam stóp bosych, szaty bielonej i przaśnej, wianka na głowie i... tego nie do końca zaplecionego warkocza. Jestem do niczego.
- No niezupełnie, tyś rżana baba.
- No i co? Zaimponuję tym komu w zurbanizowanej aglomeracji? No? Sam widzisz? Nie.
Spuściła głowę i potrząsnęła leciutko zawiniątkiem.
- Czekaj, czekaj... ale pogadaliście se trochę z tym miastowym.
- Tak. Zapytał mnie o imię, o drogę i powiedział, że na rustykalną miss okręgu mogłabym startować.
- I to wszystko?
- Niezupełnie, ja też zapytałam o jego imię, skąd jest, co tu robi i wskazałam skrót do wioski.
- Coś jeszcze o nim wiesz.
- No jasne! Znam przecież jego sny. W jego sennych marzeniach było wszystko... To, że szuka bratniej duszy, że kocha dzieci, kotki, seriale komediowe, idylle i bukoliki, że jest dobry, wrażliwy i zna trzy języki obce, że marzy aby z małej gastronomi zrobić sieć jadłodajni fastfoodowych.
- Tak, a adres zamieszkania w tym śnie był?
- Nie.
- Wiesz ile ma lat?
- Nie.
- Czy jest żonaty?
- Chyba nie... Chociaż była jakaś taka w jego snach, ale niewyraźna i mdła. Nie liczy się.
- Czy on wie, że go kochasz?
- Chyba nie.
- Ciężka sprawa - westchnął krasnolud.
- Wiem, ale kocham go, odszukam i ja nawet... nawet się dla niego zmienię.
W co, chciał się zapytać Grimbald, ale jakoś dziwnie to pytanie uwięzło mu w gardle.
Południca Justyna sięgnęła po leżący na jej kolanach tajemniczy przedmiot zawinięty w białe płótno i wysupłała  srebrzysty sierp.
Krasnolud poczuł, że leciutkie drżenie w koniuszkach uszu wzmogło się i przeniosło w okolice kolan.
Justyna uniosła błyszczące narzędzie w jednej ręce, a drugą chwyciła swój pszeniczny, nie do końca zapleciony warkocz.
- Co zamierzasz zrobić? - spytał Wspaniały głosem lekko przyduszonym.
- Precz z prostotą szaty bielonej i przaśnej, przecz z wiankiem, precz z nogami bosymi, a przede wszystkim precz z warkoczem na wpół zaplecionym.
- Stop! - wrzasnął Grimbald.
- No co? - dziewczę znieruchomiało w dziwnej, acz dość kuszącej pozie.
- Oszpecisz się, a nikomu nie zaimponujesz amatorskim cięciem.
- Nie takie znowu amatorskie - odburknęła, ale opuściła morderczy przedmiot na kolana i załkała.
- A co się tu wyprawia?! - zaskoczył ich dźwięczny i donośny głos.
- Co to za mordercze narzędzia, płacze, spazmy i blade dziewice na mojej posesji?
Przed nimi stała w pozie znamionującej determinację i skrajne oburzenie Grimbaldowa.
- Nie unoś się duszko - pospiesznie wyjąkał małżonek, zerwał się i stanął przed nią na baczność, bowiem uznał że to najlepiej pomoże w zapobieżeniu ewentualnej familijnej katastrofie - to sąsiadka południca przyszła rady roztropnej zasięgnąć, w kwestii emigracji sercowej.
- A, takie buty - żona ciut złagodniała.
- Butów też nie mam - załkała głośno południca.
Przysiadła Grimbaldowa na miejscu pozostawionym przez gospodarza i zarządziła:
- Skocz no stary, po coś do picia, a ty kochanieńka - zwróciła się do dziewczyny - odłóż na bok ostre narzędzie pracy, wytrzyj nos i gadaj od początku, w czym rzecz.
Kiedy Grimbald wrócił z dzbankiem zakwasu obie niewiasty siedziały na ławce przytulone do siebie, trzymając  w ramionach, szlochając i posmarkując w bieloną i przaśną szatę południcy Justyny.
- Nie bądź głupia, nie daj się nabrać na niesprecyzowane sny o potędze - płakała krasnoludka - prędzej, czy później, z każdego księcia Grimbald wychodzi.
Krasnolud po cichu wycofał się do chaty. Zachciało mu się bardzo pić, ale stanowczo czegoś mocniejszego niż zakwas domowej roboty. Czuł piątym zmysłem, że w domu musi być schowana butelka na specjalną okazję.  A jaka okazja będzie bardziej specjalna niż intensywny płacz małżonki w ramionach rżanej baby? Na drobiazgowch poszukiwaniach zeszły mu ze trzy kwadranse i gdy już był bliski odnalezienia, gdy czuł, że zaraz go olśni i znajdzie remedium na specjalne okazje,  do chaty wkroczyła Grimbaldowa.
Po łzach nie było już ani śladu, a ona sama zdawała się być niezwykle zadowolona.
- Gdzie południca? - spytał się.
- Poszła.
- Do miasta?
- Do jakiego miasta? Do domu. Durny ty, co rżana baba robiłaby w mieście? Przyduszała na parkingu przed supermarketem, rozdawał ulotki przyprawiające o ból głowy? Tu jest jej miejsce, a jak chce jej się miłości, to niech sezonowo się podkochuje, gdy mieszczuchy masowo na kanikuły zjeżdżają. Młoda, to jeszcze nie wie; na gorącą miłość lepiej poczekać do następnego lata, niż gonić za nią w zimie. Zresztą, wytłumaczyłam jej, że wielce prawdopodobne jest to, iż wcale się nie zakochała, tylko przyduszona straszliwym mobbingiem w pracy, desperacko szuka jakiejkolwiek ucieczki. Choćby za nieznajomym do miasta.
- A ty skąd to wszystko wiesz? - zdziwił się mocno Grimbald.
- Ja? Ano... z opowiadań... Lepiej gadaj czemu znów palcem w chałupie nie ruszyłeś i nic nienaprawione?
- Coś taka pewna, że gdy ciebie nie było, nie nareperowałem tego i owego?
- Po oddechu.
- Co?
- Już ze dwa tygodnie, jak schowałam flaszeczkę okowitki za skrzynką z narzędziami i gdybyś cokolwiek miał naprawiać wyczułabym to w twoim oddechu.
I tu musiał bić się w pierś Grimbald Wspaniały i przyznać, że choć małżonka jego urody dość pośledniej, rozum ma prima sort.