Crisstimm

 
Katılım: 14.12.2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Sonraki seviye: 
Points needed: 172
Son oyun

Pełna niepewności prawie canzona Nadąsanej

Co zrobisz, gdy pójdę, gdzie nogi poniosą, czyli w dal siną,

W niebyt, w odmęty lub mroku bezdennego czeluście?

Zastąpisz osobę mą skromną - Aliną, Irminą, Balbiną

Lub inną "iną", na pewno, w nieszczególnie dobrym  guście?

 

Co zrobisz, gdy pełen zdumienia sformułujesz śmiałą tezę: zabrakło - 

Istotki, zapachu, włosów na poduszce, maj...  rzeczy kilkunastu?

Przeszukasz Ełk, Wrzeszcz, Kartuzy, nad Notecią Nakło,

Lub inne dowolne, w promieniu studwudziestu kilometrów, miasto?

 

Co zrobisz, gdy na tubalne twe wołanie ni razu nie odpowiem?

Zakrzykniesz raz jeszcze? Dwa? Może nawet i trzy razy?

Czy z miną poważną wyksztusisz z siebie: wróć kochana, albowiem

Nie chowam do ciebie, w tym oto momencie, ni krztyny urazy?

 

Co zrobisz, gdy tęsknota cholernie explicite cię przyszpili;

Odszukasz pod łóżkiem notes sprzed roku, czyli całkiem stary?

A w nim numery do Zuzy, Adrianny, Grażyny, Emilii

Alboż i nawet do Łucji? Bądź (o zgrozo!) i do tej (!) Barbary?

 

Co zrobisz, gdy z lekką zadumą i chrypką odkryjesz: w cholere se poszła?

Czy wtedy z rozpaczą przyzwiesz druhów dwóch? Dla ciebie to mrowie...

I czy, gdy po kirszu, konkluzja wypłynie: to zła kobieta była, zła, a nawet oschła,

Czy wtedy zaśniecie, czy imprę zrobicie (w co wątpię) z hasłem: Trzej M(N)ocy  Królowie?


Echh...



Cokolwiek jednak popełnisz Misiaczku, znaczy - Mój Niedźwiedziu Srogi!

Ba; Mój Niedźwiedziu Lecz Z Delikatością Misia – taki nawet epitet dorzucę!

Że, jak do Rzymu prowadzą, ex circum orbem terrarum, drogi,

Takoż i moje do cię...  Więc carpe diem! Bo i tak do ciebie wrócę!


(uprasza się niezwykle uprzejmie o nieutożsamianie podmiotu lirycznego z autorką)



Gody cynowe.....

Mam zadyszkę,

że mam dyszkę.

Jaką? Gdzie?

Ano taką... Na GieDe.

Myślę sobie w duchu cicho:

Dalej również fajnie będzie, Krycho.

Zagrasz se w ""Literki" czasem.

Choć… z technicznym ambarasem.

Winą chyba laptop stary???

Zrób więc lepiej „czary mary”.

I na blogu daj wpis: „quia”  mola werbalnego.

Literacko (tu pochlebiam  sobie) - wybrednego.

Napisz esej lub felieton albo i opowiadanie.

Wierszyk. Fraszkę. Choćby jedno zdanie…

Albo?  Adnotacja  na friends table?

Wpis, emotka, lub link do piosnki M. Bublé.

(https://www.youtube.com/channel/UCHqQruhGENdmWy_oeH1f8QA)

 

W każdym razie Kryś,

Świętuj dziś!

Przypominał ci Huker bowiem:

Masz dziś z GieDe gody, aż cynowe.


Skarga porzuconej w środę

Od świtu głowę chylę w wielkoformatowym żalu,

Żeś mnie porzucił!  Ty łobuzie! Ty brutalu!

Od rana jęczę, jakby więcej niż normalnie.

Boś dał se ze mną spokój, półlegalnie.

 

I chylę głowę i głos mi drży:

Karolu, ożeż ty!

 

Niech odtąd środa będzie dniem lamentu i żałoby.

Świętować będę już od wtorku, dla wygody.

Obnosić pustkę będę po mieszkaniu swoim i sąsiada

Jeśli mnie wpuści, bo na pukania me nie odpowiada.

 

I rozsypuję się wewnętrznie, roniąc łzy:

Karolu, ożeż ty!

 

Ta lamentacja równocześnie jest protestem obywatelki.

Bo choć niejeden powie, iż problem względnie jest niewielki.

To ja zakrzyknę: Stop! Już dość! Już nie ma naszej zgody,

Na porzucanie w tak rażący sposób kobiet w środy!

 

To koniec twej szemranej gry.

Karolu, ożeż ty!

 

A wiedz nędzniku, nie będę w tym nieszczęściu całkiem sama.

Obwieszczę koniec świata i wnet przyłączy się niejedna dama.

Per saldo zadziałamy tworząc, czego żaden facet nie ogarnie;

Partię Kobiet Porzuconych Po Zbójecku i Niehumanitarnie.

 

A wtedy może się nawrócisz i powrócisz wżdy…

Karolu, ożeż ty!


Postscriptum

W środowej udręce minut tak wiele, że dłużyć zaczęło się mi.

pukałam więc znów do mego sąsiada i wreszcie otworzył mi drzwi.

I teraz Wam wyznam - w czwartkowy wieczorek:

Cóż... żegnaj Karolu. A witaj mi... Bolek.


(uprasza się niezwykle uprzejmie o nieutożsamianie podmiotu lirycznego z autorką)


Czarownice polskie - część druga

Odstawiłam na jakiś czas jędzowaty temat, ale i pogoda i wyrzuty sumienia (bo przecież obiecałam dalsze części) przywołują mnie  do niego i owocują poniższym wpisem.

Dzisiaj zaprowadzę Was do Wielkopolski i opowiem o  jednym z najbardziej okrutnych procesów o czary na ziemiach polskich.

Doruchów, to miejscowość położona niedaleko Ostrzeszowa, niewielka i pewnie w obecnych czasach niczym szczególnym się niewyróżniająca.  Tam jednak, w XVIII wieku, w majestacie prawa, w wyniku oskarżenia o czary, zamęczono czternaście kobiet (sic!).

Historia ta zaczyna się, można rzec: banalnie. Jednego dnia żona dziedzica Stokowskiego wstała z łóżka z okropnym kołtunem we włosach oraz potwornym bólem palca, prawdopodobnie postrzałem. Jak ogólnie wiadomo takie rzeczy nie biorą się z niczego i tak też uznała dziedziczka. Po poranku spędzonym na próbie rozwikłania problemu i po dojściu do wniosku, iż nieodzowna stała się fachowa pomoc, wezwała znachorkę. Ta, przybywszy niespiesznie, zapewne z przyczyny wieku i powagi swej profesji, przyjrzawszy się okiem wnikliwym udrękom szlachcianki, orzekła iż to „cioty zadały kołtuna, a Dobra najpierwsza”.  Dobra (jak dowiadujemy się z kronik) była żoną gospodarza Kazimierza i ogólnie niepozorną kobietą, jednak, co może nas dziwić (lub nie) jej przewiną, którą podpadła znachorce, najprawdopodobniej było to, iż pod jej dozorem dobrze się wiodło. To jak wiadomo i kiedyś, i dziś, nie wszystkim w smak, szczególnie sąsiadom. Jako drugą, ponoszącą odpowiedzialność za straszliwy kołtun i postrzał,  wskazano wdowę, która niedawno, w wyniku choroby, straciła  córkę. Tutaj z całą powagą i stanowczością orzeczono, iż  nieszczęście wyniknęło z tego, że to właśnie paskudna matka czarami uśmierciła dziecko. Trzecią, uznaną za podejrzaną była młoda dziewczyna, pasterka, która, wiele na to wskazuje, miała pomieszane w głowie. Łapała liście na wietrze, przydeptywała je i mówiła, że to myszy. W sumie aresztowano siedem kobiet i zamknięto w spichlerzu. Potem dowieziono jeszcze siedem. Typowano je raczej na zasadzie  jako „niepasujących do ustalonego wzorca” albo  też zwyczajnie podpadły prominentnym osobistościom w okolicy. Postawiono niewiastom zarzuty:  spotkania z diabłami w każdy  wtorek i czwartek (ciekawe dlaczego akurat w te dni?) obok zagajnika i kamienia zwanego we wsi Łysą Górą, wylatywanie poprzez kominy na tąż Łysą Górę, zatrzymywanie deszczów lub też  ich sprowadzanie (w zależności, co komu bardziej przeszkadzało) oraz zsyłanie na ludzi postrzałów przez dmuchanie do rękojeści ze stłuczonych tygli (przedziwny sposób i konia z rzędem temu, kto to wymyślił).  Jedyną osobą, która ujęła się za nieszczęsnymi był lokalny proboszcz Józef Możdżanowski.  Na wiele sposobów próbował przemówić dziedzicowi do rozumu, a gdy nic nie wskórał, konno wyjechał do samego króla Stanisława Augusta z prośbą o interwencję. Jednak do Warszawy z Doruchowa kawał drogi,  jakieś trzysta kilometrów, a sam dziedzic na takie działania księdza zareagował przyspieszeniem procesu, więc szanse na uratowanie kobiet były  znikome. Do procesu przystąpiono zgodnie z procedurą, według  instrukcji samego papieża; sprowadzono trzech sędziów, dwóch katów i trzech zakonników, którym oddano do dyspozycji dom zarządcy. Na początek uznano, iż warto skorzystać z  „klasyki” czyli poddać kobiety próbie wody.  Każdą wyprowadzono na most i związaną powrozami powoli spuszczano na wodę. Żadna jednak nie tonęła, gdyż obszerne spódnice, nim namokły, unosiły je na wodzie. To, jak wiadomo, przemawiało na ich niekorzyść i w oczach sędziów stanowiło dowód, iż parają się czarami, bowiem czysta woda je odrzuca. Jeden z naocznych świadków procesu w Doruchowie opisał przebieg tamtego pławienia: „Tegoż samego dnia (po pojmaniu ich) pławiono je w wodzie. Był to staw obszerny, który do dziś dnia egzystuje. Ponieważ w całej wsi i w sąsiedztwie rozruch powstał wielki, przeto zgromadziło się niezliczone mnóstwo ludu na to rzadkie widowisko pławienia czarownic; poszedłem także z drugimi i w ciżbie nie byłbym na pewno nic widział, gdyby nie syn jednego z dziedziców, około piętnaście lat liczący, mając łódkę zabrał mnie ze sobą, tak więc popłynęliśmy naprzeciwko mostu z którego czarownice pławić miano; widzieliśmy dokładnie całą ceremonię. Wprowadzono je na most, miały ręce powiązane; brano jedną kobietę po drugiej, założono pod pachy powróz, czterech ludzi na tym powrozie spuszczało ją powoli z mostu w wodę. Żadna z nich nie tonęła, albowiem suknie, a zwłaszcza obszerne spódnice, nim namokły, unosiły każdą z nich na powierzchni wody. Dziedzic był przytomny na koniu, a widząc pływającą wołał: „nie tonie — czarownica”. Słowa te, jakie się później pokazało, były nieodzownym wyrokiem, skazującym na śmierć niewinne ofiary. Ludzie natychmiast wyciągali kobiety i tym sposobem wszystkie siedem zostały czarownicami". (Cytat zaczerpnięto z "Przyjaciel Ludu" 1835). Tu chwilę się zatrzymam i opowiem o samej „próbie wody” jako jednej z metod ordaliów – sądu bożego, który miał na celu, poprzez pewne przyjęte zwyczajowo próby, wykazać niewinność, bądź winę oskarżonego. Absurdalność metody wodnej polegała na tym, że jeśli obwiniona się topiła - była oczyszczona z zarzutów, gdy zaś pływała - uznawano ją za winną i sądzono. Być może wywodziło się to z dwóch różnych od siebie sposobów myślenia. Pierwszy zakładał, iż czarownice, po zaślubinach z diabłem stawały się lekkie niczym piórko, więc trudno było je utopić. Drugi, iż woda, element natury uznawany za pochodzący od Stwórcy, dzięki swej czystości wypycha nieludzką, opanowaną przez demona naturę wiedźm. Jak można wnioskować była to nie tylko absurdalna ale i bardzo niemiarodajna tortura i z czasem sami skazujący zaczynali w nią powątpiewać (o tym bliżej i o pewnym eksperymencie z tym związanym opowiem w następnym odcinku). Samo pławienie polegało na tym, iż domniemaną wiedźmę wiązano najczęściej „w kozła”, tzn. prawą dłoń wiązano z lewą stopą, a lewą dłoń z prawą stopą, po czym przywiązana do liny opuszczano do wody. 

U doruchowskich niewiast na tym nie nastąpił koniec prób i  zastosowano również inny środek, mający zmusić je do przyznania się do winy, równie drastyczny;  wsadzono nieszczęsne do  drewnianych beczek, do których poprzyklejano kartki z napisem „Jezus + Maryja + Józef”, tak aby diabły nie miały do nich dostępu i nie mogły udzielić pomocy. Same beczki przygotowano tak, aby kobiety musiały w nich godzinami klęczeć, z rękoma związanymi od tyłu i wysuniętymi przez otwór w beczce.  Prócz tego stosowano „zwykłe” tortury, czyli rozciąganie kołem połączone z wbijaniem żelaznych grabi w plecy. Trzy z nich nie przeżyły,  a pozostałe na skutek niebywałego bólu przyznały się do winy, więc „sędziowie” mogli otrąbić sukces i przystąpić do dalszego działania. I tak, w majestacie prawa, 15 sierpnia 1775 roku, w święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, skazano na śmierć, przez spalenie na stosie, jedenaście  kobiet. Stos ustawiono pod Doruchowem.  Była to wielka, wkopana w ziemię  sosna i ułożone wokół niej warstwy pni i smolnych drew, przeplatane słomą. Na samym wierzchu konstrukcji znajdowała się równo usłana słoma i kilkanaście kloców dębowych, na których  umieszczono napis: „ Jezus! Maria! Józef!”. Nieszczęsne niewiasty przywieziono wozami i wciągnięto na stos po drabinach, również te które już nie żyły, a którym „na wszelki wypadek” odcięto głowy.

Stos zapłonął. Kobiety umierały w niewyobrażalnych cierpieniach, w asyście „sprawiedliwych”.

 Jednak na tym nie koniec historii i nie koniec ofiar.  Po spalonych zostały trzy córki, w wieku około piętnastu lat i również je uznano za skażone piętnem kontaktu z czarami. Sędzia odczytał, iż: „Będąc córkami czarownic, musiały się już nauczyć tej diabelskiej sztuki i dusze czartom zapisać. Aby się, więc wyrzekły wspólnictwa z diabłami, mają być u słupów rózgami smagane".  Jedna z dziewczynek kilka dni później zmarła.

 Doruchów porównywany jest do słynnego Salem i choć rozgłosu  takiego nie ma, jednak skala paranoicznego okrucieństwa, przyznacie, bardzo podobna.

Co do dalszych losów kołtuna dziedziczki źródła milczą.

 

Pozostając w Wielkopolsce, skorzystam z okazji i zajrzę do jej stolicy – Poznania.  Historia naliczyła, iż w nim przez dwieście  lat, w XVI i XVII wieku, o czary oskarżono około czterdzieści niewiast, co daje ciekawy wynik; jedna czarownica na pięć lat. Wspomnę też, iż właśnie tu, a dokładnie w Chwaliszewie odbył się w 1511 roku,  pierwszy proces o czary, zakończony skazaniem podsądnej na karę śmierci przez spalenie na stosie. Nie znamy z imienia kobiety, która została osądzona, wiemy jedynie, iż przewinieniem jej było  zatrucie wody w kadziach siedmiu z dziewięciu chwaliszewskich browarów i że zginęła w okresie Świąt Wielkanocnych. O czarownicy z Chwaliszewa nie zapomniano i prócz wystawienia performansu o jej tragedii,  powstała inicjatywa ufundowania dla niej pomnika, jednak, co trochę nie dziwi wśród oszczędnych Poznaniaków, nie spotkała się z dużym aplauzem.

 Pamięć o wielu innych, oskarżonych o czary kobiet  rozpłynęła się w mrokach historii i jedynie o nielicznych można dowiedzieć się co nieco, ze starych dokumentów. W protokole  z 1544 roku czytamy o przesłuchaniu trzech mieszkanek grodu nad Wartą, oskarżonych o uprawianie czarnej magii: Agnieszki z Żabikowa i Anny Maciejowej z  Siecczyzny  oraz Doroty Gniećkowej, której praktyki polegały na laniu gorącego wosku na wodę, odczynianiu czarów piwnych, znajdowaniu skarbów  i  leczeniu z nieszczęśliwej miłości. Dzisiaj takie praktyki zapewne w najgorszym razie spotkałyby się z dezaprobatą na jednym z portali społecznościowych, choć… może się mylę.   

W 1567 roku w Poznaniu o czarnoksięskie praktyki oskarżono niejaką Katarzynę z Nowca. Kobieta niewiele powiedziała podczas procesu, bo… nie wytrzymała tortur i zmarła w więzieniu, ale kat i tak spalił jej zwłoki pod szubienicą ustawioną za miastem. A w notce z 1582 przeczytać można o tym, iż niejaka Anna Chociszewska przyznać miała się do poczęcia dziecka szatana. W podobnej spisanej kilkadziesiąt lat później,  Regina Boraszka zeznała na torturach, że miała kilku adoratorów z ogonami. Wiele chyba nie trzeba się głowić nad tym, co zapewne, dalej stało się z kobietami.

Tyle w tym odcinku o niefortunnych niewiastach z Wielkopolski, choć jeszcze pozwolę sobie dodać parę zdań o pewnych procedurach stosowanych podczas procesów o czary, czyli o próbach, jakimi najczęściej poddawane były podejrzane. Prócz próby wody najczęściej stosowanymi były jeszcze:

Próba ognia, gdzie oskarżona musiała przenieść rozpalone żelazo, a następnie owijano jej dłonie poświęconym woskiem, skrapiano wodą święconą i zostawiano na trzy dni z tym opatrunkiem. Po tym czasie sprawdzano, jeśli ręce się goiły, świadczyły o niewinności, jeśli nie, były dowodem konszachtów z mocami nieczystymi. Inną wersja tej próby było chodzenie gołymi stopami po rozgrzanych lemieszach albo po płonącym ognisku.

 

Próba łez – na pozór prosta, opierała się na wierzeniach, iż czarownica nie jest w stanie uronić choćby jednej łzy. Sędzia nakłaniał oskarżoną by się rozpłakała i choć to nie wydaje się zbyt skomplikowane, bywało, iż  przerażone kobiety  nie były w stanie się rozpłakać.

Próba wagi – wywodząca się z podobnego domniemania, co próba wody, czyli że na skutek paktu z siłami nieczystymi czarownice są bardzo lekkie, dzięki czemu właśnie mogą też latać. Oskarżona przed wejściem na wagę musiała się rozebrać i rozpuścić włosy, by nie mogła ukryć żadnych ciężarów. Jeśli ważyła mniej niż określona norma, około pięćdziesiąt kilogramów, stanowiło to dowód winy.

Próba igły - zgodnie z wierzeniami, szatan, biorąc niewiastę w posiadanie pozostawiał na jej ciele znamię. Próbę igły rozpoczynano od dokładnego golenia włosów na ciele oskarżonej, czasem je wypalano,  a następnie dokładnie oglądano ciało w poszukiwaniu znamion, a należały do nich pieprzyki, brodawki, kurzajki itp. Nakłuwano je wówczas i jeśli nie pojawiła się krew, był to bezsprzeczny dowód konszachtów onej z diabłem. Publicznie roznegliżowane kobiety, były częstokroć w takim szoku, że podczas próby igły nie odczuwały bólu. Obecny stan wiedzy z dziedziny medycyny dowodzi, że istnienie na ciele kobiety miejsca niewrażliwego na ból, które na dodatek nie krwawi jest czymś normalnym, w szczególności, gdy chodzi o kobiety w okresie przekwitania.

Jeśli powyższe próby nie potwierdziły oskarżenia, bywało iż sąd zwalniał domniemaną czarownicę, zobowiązując do przysięgi oczyszczającej, jednocześnie stawiając wymóg, by jej słowa potwierdziło sześciu współprzysiężników. Jedna same próby, na ogół, nie miały ciężaru dowodowego i były wstępną weryfikacją, prowadzącą do dalszych postępowań.

 

W następnym odcinku opiszę niezwykle ciekawy proces o czarownice, który, jak się okazało, odbył się prawie u progu mego domu… no przesadzam ciut, ale na tyle blisko, iż udałam się na wyprawę w te rejony, z zamiarem odszukania Łysej Góry i klimatu i czaru tamtych miejsc.


Czarownice polskie - część 1

   O "polowaniach na czarownice" napisano, pokazano, wyśpiewano, wyrecytowano, sfilmowano już wiele. Temat wciąż nośny, kontrowersyjny i pełen tajemniczych meandrów. Trudno oszacować, ile dokładnie osób skazano na śmierć, po oskarżeniu o czary. Nie wszyscy spłonęli na stosach, zadręczano ich również w salach tortur, ścinano, topiono lub „zwyczajnie” zatłuczono. Większość ofiar to kobiety, bowiem uważano je za bardziej „przystosowane” do czynienia w tej materii, a poza tym dla „wtajemniczonych” już sama etymologia słowa „femina” wiele mówi: „mniej wiary" (fe = fides, czyli wiara, oraz mina = minus, czyli mniej). Wbrew obiegowym przekazom, w  Polsce też polowano na czarownice. Praktyki te nasiliły się po wydaniu księgi „Malleus Maleficarum” („Młot na czarownice"), która była swoistym bestsellerem w średniowieczu i doczekała się już wtedy ok. 30 wydań.

   Ja również pokusiłam się o parę zdań w tej materii. Nie chcę jednak pisać o wiedźmach z Salem, Sarze Good, czy też rozwodzić się nad domniemaniem prawdziwości Blair Witch Project, lecz chciałabym opowiedzieć o naszych, rodzimych wiedźmach. Jest ich sporo i niemożliwe, abym wszystkie mogła Wam przybliżyć, jednak w kilku częściach postaram się wydobyć z mroków historii, opowieści o kilku (może kilkunastu) z nich. Oczywiście określenie „czarownica” jest bardzo umowne, gdyż wiele z nich to zwykło-niezwykle  kobiety, które kiedyś tam żyły, pracowały, kochały, rodziły dzieci, a w wyniku zaplątanych okoliczności, jak też z powodów, można rzecz, obyczajowo-sąsiedzkich  zostawały naznaczone piętnem wiedźmy. W pierwszej części przedstawię sylwetki trzech,  „pomorskich” wiedźm.

 

Opowieść zacznę od północnego krańca Polski  i wsi Chałupy, nad Zatoką Pucką (gwoli ścisłości nazwa Chałupy zaczęła obowiązywać dopiero w 1920 roku, wcześniej wieś ta zwała się między innymi Budziszewo , a także Ceynowo). Tutaj w XIX wieku (sic!), żyła kobieta, na której to sąsiedzi wykonani egzekucję, po oskarżeniu o czary. W tamtych latach Chałupy to była mała, rybacka osada, wszyscy w niej się znali i praktyczne wiedzieli o sobie prawie wszystko. Jak na ogół bywa, w takich miejscowościach, z niechęcią patrzono na obcych, ale i też na „innych”, czyli tych, którzy nie przystawali do przyjętego wzorca. A za takiego odmieńca, według sąsiadów, uchodziła Krystyna Ceynowa, wdowa po rybaku, trudniąca się wyrabianiem sieci rybackich, matka piątki dzieci. Ponoć nie była zbyt sympatyczna, ponoć wręcz kłótliwa i niezwykle wścibska. Można więc zrozumieć, iż sąsiedzi patrzyli na nią „spod oka”, jednak tutaj doszły do tego plotki, iż owa megiera musi mieć coś do czynienia z czarami. No bo jakże tak – w kościele jej nie widać, a na dachu jej chałupy często siadują wrony? Myśl, iż maja do czynienia z wiedźmą, jeszcze bardziej zakorzeniła się  wśród mieszkańców Chałup, gdy jeden z nich zachorował na puchlinę wodną. Szeptano, iż żadne lekarstwa nie działają, jak również zabiegi znanego w okolicy uzdrowiciela z powodu uroku. A jeśli jest urok to i musi być taka, co go zadała. I tu już jawne oskarżenia padły na Krystynę Ceynowę. Kobietę schwytano, dotkliwie pobito, a następnie maltretowano, żądając aby natychmiast czar ów zdjęła. Dwóch rosłych rybaków wyprowadziło ją z chałupy, a znachor zmiękczał siłę woli szatana, okładając niewiastę pięściami i kamieniami przez całą drogę, aż do domu chorego. Niestety cały trud bicia i kopania wiedźmy nie zdał się na wiele, bo pomimo, iż zgodziła się współpracować i odczynić urok , choroba nie ustępowała.  Sięgnięto więc do klasyki „sądownictwa nad czarownicami” i uznano, iż najbardziej stosowna będzie próba wody. Dokładnie 4 sierpnia 1836 roku, związaną Ceynowę, rzucono w morskie odmęty ale, zapewne dzięki obszernym, nadymającymi się niczym balon, spódnicom, nie utonęła. Uznano to za dowód, iż musi być czarownicą i zatłuczono wiosłami.  W innej wersji, najpierw napojono ją winem, wrzucono do łódki i w sporej odległości od brzegu, związaną, bezdusznie wepchnięto do morza. Pijana i bezwładna, niemal od razu poszła na dno. Oprawcy, co prawda nie uniknęli kary i zostali uwięzieni i skazani, jednak to nie pomogło w rehabilitacji kobiety i jej potomstwo musiało już do końca swych dni, żyć z piętnem „dziecka czarownicy”. Historia Krystyny Ceynowy została uwieczniona w kilku pracach naukowych, również na kartach książki "Wiatr od morza" Żeromskiego. Ponoć była ostatnią osobą w Europie, którą ukarano śmiercią za czary.


  Cofamy się w czasie, aby spotkać drugą z bohaterek. Zapewne wielu z Was może ją sobie skojarzyć,  z okazji nazwania jej imieniem jednego z słupskich rond. Chodzi o niejaką Trinę Papisten, a właściwie Katarzynę Zimmermann, bowiem Trina to skrót od imienia Kathrin, a Papisten nie jest nazwiskiem, lecz pogardliwym przydomkiem oznaczającym „papistkę" czyli katoliczkę. Nie tylko „imię” naszej bohaterki jest zagadkowe, ale i jej historia dość zawiła, a może raczej historia uczyniła jej losy zawiłymi. Sprzeczne są już informacje dotyczące jej narodowości, jedne źródła podają, iż była Niemką, przybyłą za mężem do Słupska, inne iż jednak Polką, choć urodzoną w Brülow w Westfalii. Wraz z pierwszym mężem, Martinem Nipkowem,  przywędrowała  do Postomina, a stamtąd do Słupska. Gdy umiera mąż, Katarzyna drugi raz staje na ślubnym kobiercu, a  jej wybrankiem zostaje rzeźnik, Andreas Zimmermann. Okazuje się, iż Kathrin (już) Zimmermann ma żyłkę handlową  i dzięki niej biznes męża  zaczyna się dynamicznie rozwijać. Pewnie nikogo nie zdziwi, że staje się to „solą w oku” sąsiadujących z masarzem sklepikarzy, a jeśli dodamy jeszcze, iż kobieta, niezbyt integrowała się z protestanckim mieszczaństwem,  dobrze znała na medycynie  ludowej  i parała zielarstwem, to możemy domyślić się, iż niejednemu zaczęło to bardzo uwierać. Tym kimś, kto najmocniej zareagował był  aptekarz. Choć pierwsze oskarżenia o czary padły na nieszczęsną już w kwietniu 1701, to właśnie maju tego roku aptekarz Zienecker w wielostronicowym piśmie oskarżył przed magistratem, panią  Zimmermann o czary. Wylądowała w więzieniu. Na podstawie opinii, wydanej przez Wydział Prawa Uniwersytetu w Rostocku zezwolono na zastosowanie tortur. Przedstawiono jej zarzuty, które mówiły, że Trina zapisała duszę diabłu, uprawiała z nim lubieżne praktyki, a on naznaczył ją, jako swoją konkubinę, brązową plamą na siedzeniu. Dzielna kobieta, mimo wielu obciążających zeznań świadków, odmawiała przyznania się do winy. W dybach, za pomocą śrub łamano jej ręce i nogi. Chcąc uciec przed torturami dwukrotnie usiłowała popełnić samobójstwo:  skacząc do rzeki oraz tłukąc głową w kamienie twierdzy. W końcu umęczona  złamała się i opowiedziała o swoich wiedźmińskich poczynaniach, dodając, że diabły wyglądają dość przyzwoicie, a ich przywódca to nawet jest podobny do sądzącego ją sędziego.  Po wizycie księdza zmieniła zdanie i kolejnego dnia znów wszystkiemu zaprzeczyła, ale wtedy  kat zaczął kapać jej na ciało rozgrzany ołów, przypalać żelazkiem, wbijać drzazgi pod paznokcie. W końcu wydano finalny wyrok: spalenie na stosie. Egzekucja czarownicy była swoistym świętem, atrakcją i większość ludzi wcale nie litowała się nad biedną Triną. Nie wiem, czy można uznać za pocieszający fakt, iż drewno było wilgotne  i stos rozpalał się powoli, a dzięki temu gęsty dym okazał się  wybawieniem dla udręczonej kobiety, dusząc ją, nim pierwsze języki ognia sięgnęły  ciała. Dzisiaj pamięć o Trinie doczekała się „rehabilitacji”, a w  sierpniu, w rocznicę jej stracenia odbywa się na rynku Słupska, Pomorski Zlot Czarownic.


 

  Pozostając na Pomorzu, kierujemy się w kierunku północno-zachodnim. Tutaj, mniej więcej,  w połowie drogi, między Stargardem a Koszalinem  leży wieś Strzmiele. I tu też napotykamy trzecią z naszych bohaterek. To wywodząca się z szlacheckiego rodu o słowiańskich korzeniach, Sydonia von Bork. Dzięki jej postaci cofniemy się do przełomu XVI i XVII wieku i przyjrzymy niezwykłej historii kobiety uwikłanej w perypetie przeklętego rodu Gryfitów.  Sydonia wyróżniała się niepospolitą urodą  i intelektem. Jako młoda dziewczyna została oddana na dwór księcia pomorskiego Flilipa I we Wołogoszczy. Tam, jak głosi legenda zakochała się z wzajemnością w jego synu, Erneście Ludwiku, a ten ponoć obiecał jej małżeństwo. Wielki to byłby splendor dla dziewczyny wejść do książęcego rodu i wielkie też nadzieje Sydonia z tym wiązała. Miał być ślub i mieli żyć długo i szczęśliwie… No tak, ale to nie bajka Disneya, więc jak to w życiu bywa, nie miłość decyduje o sprawie tak poważnej, jak związek małżeński. Kierując się interesem dynastycznym, przy namowie rodziny, Filip I , w imieniu syna, wysłał swatów na dwór niemiecki. Tamci spojrzeli przychylnym okiem na konkurenta i w niedługim czasie Ernest Ludwik poślubił księżniczkę brunszwicką Zofię Jadwigę. Złamane serce Sydonii i upokorzenie skłoniło ją do opuszczenia dworu i jak się okazuje wieloletniej tułaczki po różnych miejscach.  Rzekomo już wtedy zaprzysięgła zemstę całemu rodowi Gryfitów.  Co prawda, jak to zwykle bywa z legendami, występują w tej opowieści nieścisłości, podważające prawdziwość historii. Sydonia była starsza od Ernesta Ludwika na tyle, iż raczej nie można mówić o romansie między nimi. Jednak zupełnie możliwe iż takowy był ale… a samym Filipem I. W każdym razie panna von Bork wróciła do rodzinnego zamku w Strzmielach by wraz z siostrą rozpocząć batalię sądową przeciwko bratu o spadek po rodzicach. Kłócili się i procesowali  się przez wiele lat, co zaowocowało peregrynacją sióstr po wielu miejscowościach Pomorza. Pomieszkiwały w Stargardzie, Szczecinie, Krępcewie, Resku, Chociwlu. I choć wciąż piękna Sydonia miała liczną rzeszę adoratorów, jednak nigdy nie wyszła za mąż. W końcu osiadła w Marianowie, w domu dla panien z nobliwych rodów. Tam początkowo zdobyła uznanie i pozycję zastępczyni matki przełożonej, ale po pewnym czasie jej towarzyszki stwierdziły, iż kłótliwy charakter i zarozumialstwo panny von Bork są nie do zniesienia i pozbawiono ją funkcji. Prócz tego nieufność wobec Sydonii wzmogła się po serii nieszczęść, jakie zaczęły spadać na ród Gryfitów. Szeptano, iż nie jest to dziełem przypadku, a skutkiem działań czarów, bowiem jak wieść niosła, przeklęła  ród, przepowiadając, iż nie minie lat pięćdziesiąt, a wyginie on z kretesem. Pierwsze oskarżenie miało miejsce w roku 1612, a kolejne w 1619. Osadzono ją w więzieniu na zamku Oderburg w Grabowie pod Szczecinem, gdzie postawiono nieszczęsnej aż siedemdziesiąt cztery zarzuty, większość zupełnie absurdalnych. Zastosowano oczywiście tortury i biedna Sydonia przyznała się do większości oskarżeń. Potem odwołała, ale spowodowało to jedynie kolejne cierpienia. Ostatecznie, w roku 1620 zapadł wyrok o egzekucji panny von Bork. Jako, że wywodziła się z rycerskiego rodu zdecydowano, iż szlachetnie zostanie ścięta, a zwłoki spali się na stosie, jako czarownicę. Sydonia zginęła tragicznie, jednak pozostała jej rzekoma klątwa. Seria zgonów z rodzie Gryfitów nadal trwała, aż w siedemnaście lat po jej śmierci skonał ostatni z rodu - Bogusław XIV. Historia szlachcianki von Bork inspirowała wiele osób, między innymi Lady Jane Wilde, matkę Oscara Wilde, która napisała o niej powieść.


  Przedstawione przeze mnie kobiety, najprawdopodobniej zginęły w wyniku nieszczęśliwego splotu wydarzeń,  złych i oszczerczych pomówień ale i zapewne z powodu trudnego, silnego charakteru  oraz dążenia do niezależności. A ponieważ takich niewiast nie brakuje, spodziewajcie się dalszych opowieści...